Podczas tegorocznych Świąt postanowiłem być twardy i nie żreć słodkiego. Oczywiście zadania nie udało mi się wykonać- fakt, że nie zajadałem się słodyczami, ale próba zamienienia wypieków na mięso nie całkiem się udała. Czytaj- wpieprzałem więcej mięsa, tłumacząc sobie, że to zamiast słodyczy, a jednocześnie jakieś ciasto i tak zawsze się tam gdzieś przedostało. No, ale trudno- Święta rządzą się swoimi prawami, aktualnie znowu 95 kg na wyświetlaczu, a było już o dwa kg mniej...
Dzisiejszy trening muszę zdecydowanie zaliczyć do udanych. Pięć obwodów:
- dociąganie sztangi w leżeniu na brzuchu (50 kg) x 30
- podciąganie na drążku x 20
- burpees x 10
- bieg wahadłowy z workiem (40 kg)- 5 długości sali, jakieś 75 m
- opona + młot x 30
- wachlowanie linami oburącz x 120.
Limit czasu 25 minut.
Po zakończeniu przysiady ze skokiem na ławkę- 150 powtórzeń...
Jeśli chodzi o obwody, to skończyłem trzy pełne i zaliczyłem 12 powtórzeń dociągania. Wyraźnie nie miałem dziś pary, muszę coś zrobić z posiłkami przed treningiem- jakieś suplementy wprowadzić, bo czułem, że "paliwo się kończy", a zwykłe, nawet małe śniadanie raczej nie wchodzi w grę, bo się porzygam. O ile w pierwszym obwodzie podciąganie podzieliłem na 4 podejścia po 5 powtórzeń, to w drugim obwodzie już robiłem 5/4/3/3/3/2- no dość słabo, a w trzecim 4 i potem po jednym, co więcej, walczyłem na końcu wąskim podchwytem, bo zwykły nachwyt nie wchodził już w grę. Młot też mi trochę dał się odczuć (szczególnie, że popieprzyło mi się i w pierwszej serii walnąłem 50 zamiast 30) i liny od drugiego obwodu również zaczęły stanowić pewien problem. Właściwie najlżejszy fragment to były burpees i bieg z workiem...
Wszystko to jednak nic w porównaniu z tą pieprzoną ławką na zakończenie. Zwykła ławeczka gimnastyczna- staliśmy nad nią, schodziliśmy do przysiadu tak, żeby dotknąć jej tyłkiem i następnie prostowaliśmy nogi kończąc skokiem obunóż na ławkę.... Raz, że zajechani po obwodach, dwa, że tlenu brakowało, a trzy, to sama ilość powtórzeń i pieczenie nóg.... Jasna cholera, nie pamiętam, kiedy miałem taki ból ud. Pierwszych 40 jakoś poszło, potem dwadzieścia, ale dalej to była masakra. Starałem się robić dziesiątkami, ale musiałem przysiadać na ławce, bo rozluźnianie nóg stojąc obok groziło tym, że w sposób niekontrolowany one się ugną. Dociągnąłem do końca i o dziwo teraz nawet nie jest tak źle, jak się spodziewałem, ale na prawdę zajechało mnie to już ostatecznie.
Zauważyłem, że ostatnio nawet burpees, które przewijają się w obwodach nie są już dla mnie takim punktem na który jakoś specjalnie chce mi się narzekać. Przy czym to nie tyle wynik mojej zwyżki formy, czy poprawy ergonomii ruchu przy tym ćwiczeniu, ale raczej tego, że ostatnie treningi dają mi tak w dupę jako całość, że same burpees nie wydają się wystarczającym powodem do narzekania :-) Nie wiem, czy to dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz