środa, 17 października 2012

Maraton "na pałę"

No, więc moje rozważania o maratonie trwały dobre trzy tygodnie, z tego nawet tydzień poświęciłem na przygotowania- pobiegłem 3 razy w sumie jakieś 20km. Później jeszcze raz "trening serca"- czyli postanowiłem zrobić jedno dłuższe rozbieganie- poleciałem 22km i zabrało mi to 1:50- to moja życiówka na tym dystansie na bank. Wzmocniło to moją pewność siebie i pozwoliło mi myśleć, że 4h są na prawdę w zasięgu.

Nie da się ukryć, że po dwóch, trzech dniach, na prawdę wierzyłem, że to jest do zrobienia, przecież jestem w znacznie lepszej kondycji, niż sądziłem. Taaaa....
Nie bez powodu o maratonie mówi się "dystans prawdy". Nie ma chu#@, tutaj nie da się oszukać, przy takim dystansie nie uda się "pociągnąć z baterii". Mam tu na myśli kilka aspektów jednocześnie. Po pierwsze, jako baterię rozumiem wysycenie organizmu węglowodanami i mikroelementami, po drugie mentalne przygotowanie (pewność swoich możliwości, gotowość do walki i wiara w sukces- to bardzo ważne). Jeśli nie zrobiło się do tego odpowiedniego wybiegania, jeśli organizm nie jest przygotowany na to, że tych 42km trzeba przebyć w krótkim (relatywnie) czasie, to zwyczajnie się zbuntuje, nie podoła.
Ja dałem radę, ale muszę uczciwie stwierdzić, że ja jestem trochę jeb%$ty. To znaczy wierzę w swoje siły i przebiegłem już jeden maraton, więc nie obawiałem się, że nie dam rady. Wiedziałem, byłem PEWIEN, że nie odpuszczę przed metą i jedyne, co dopuszczałem, to fakt, że nie osiągnę 4:00. Nie zakładałem że muszę jakiś inny czas zrobić, to mi pomogło mieć dystans mentalny, to znaczy nie stresowałem się dodatkowo, że jak nie 4:00, to ile? Nie ważne, jak nie 4:00, to ileś, najważniejsze, że dobiegnę. Bez przygotowania to i tak będzie nieźle.
Prawy dolny róg :-) około 8-go km dobiegając do ul. 28-go czerwca

Reasumując, czy jestem zadowolony? Tak, zajebiście zadowolony. Co więcej, kiedy zrobiło się ciężko i na 28-mym km już wiedziałem, że jestem spóźniony o 3 minuty, że na 4:00h nie ma szans, wcale mnie to nie przybiło. Natomiast, kiedy na mecie okazało się, że i tak byłem poniżej 4,5h bardzo się ucieszyłem. Jeśli chodzi o moje samopoczucie fizyczne... otarcia na wewnętrznej stronie ud- masakra, stopy super, kręgosłup i stawy- tak, jak poprzednio, rzeźnia, ale do wytrzymania. Dziś po 3 dniach jest już dobrze- jutro idę na trening :-)

Jest jeszcze jeden aspekt, który powinienem tu poruszyć. Otóż dałem się złapać na lep propagandowy i na targach towarzyszących imprezie zakupiłem:
- turbo-zajebistą wykonaną w technologii kosmicznej, chronioną przez 7 międzynarodowych patentów frotkę na nadgarstek do wycierania potu;
- maga zaawansowane technologicznie, tworzone w laboratoriach NASA skarpety wyposażone w szereg systemów supportujących, irygacyjnych, dotleniających oraz srebrne nici.

No więc te zakupy właściwie przebiegły maraton za mnie. Ja byłem tylko "man behinde technology". Skarpety biegły same, a frotka spowodowała, że nie tylko miałem suche czoło, ale jeszcze schłodzoną do optymalnej temperatury krew i jak głosi ulotka, dzięki temu nie musiałem regulować temperatury liżąc łapy, jak mają na przykład w zwyczaju robić kangury. Oczywiście na ulotkach wypisywane są różne brednie, ale rzeczywiście, przecierając czoło, po chwili czułem przyjemny chłód pod przegubem dłoni, frotka nie nasiąkała wcale co raz bardziej, faktycznie schła bardzo szybko i nie podrażniała skóry twarzy. Także po raz pierwszy nie biegłem w chuście, przez co nie wyglądałem jak czubek i jednocześnie także na końcu biegu (chusta już po 2h przestawała działać) miałem suchą twarz. Skarpety za to nie uchroniły mnie przed pęcherzem na małym palcu- ale był tylko jeden! poza tym super i skóra nóg nie zmasakrowana i palce stóp bez ran, tkanina nawet sucha- jestem faktycznie zadowolony. Inwestycje na pewno nie warte pieniędzy, które za nie zapłaciłem, ale przynajmniej sprzęt działa :-) Najdroższe w życiu skarpety i frotka na nadgarstek  przeszły pomyślnie test :-)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz